|
|
|
Romek ma kłopoty z krążeniem i stawami, ale mówi o
przeniesieniu się do Jury na stałe. Próba zimy przeprowadzona wspólnie z
garstką przyjaciół w czasie świąt Bożego Narodzenia i Sylwestra wskazuje
niezbicie na konieczność grzewczego doinwestowania. Piece, które są - nie
grzeją. Nie ma elektryczności. Ani bieżącej wody Ani łączności ze światem.
Drogi gruntownie zawiane śniegiem. To wszystko daje się tak naprawdę we znaki
dopiero zimą. Wtedy cały wysiłek trzeba skupić na nagim bycie. A tu
należałoby przecież jeszcze pisać, bywać w redakcji i jeszcze gdzieś tam,
gdzie prowadzaj dziennikarskie ścieżki. Konsultować, uzgadniać... |
|
Nawet krótkie, jesienno-zimowo-wiosenne wypady do Jury, załatwianie banalnych spraw, nie zawsze życzliwy stosunek miejscowej ludności, otwierają zupełnie nowe widoki na ten kraj, zdawałoby się znany z letnich, żeglarskich przygód. Miasteczka, wsie, jeziora, ludzie wszystko to staje się bardziej wyraziste, pełniejsze, ciekawsze, bardziej zrozumiałe. A przyroda nawet piękniejsza. |
|
Pewną zimową noc Roman wspominał tak: Przyjechałem około ósmej wieczorem.
Palenie w piecu. Herbata z hinczówką. Kolacja, mróz, mgła. Nastawiam obydwa
budziki aby ich cykaniem choć trochę rozproszyć ciszę. Po kolacji wychodzę
pod wygwieżdżone niebo. Drzewa okrywa szron, a na tle dzwoniącej w uszach
ciszy gdzieś znad jeziora dochodzi sapanie. Jakby lokomotywa? A może to fala
wypycha powietrze spod lodu? |
Schodzę
na brzeg. Tu mrok jest bardziej gęsty. Wyraźnie coś ciężko dyszy. Jakby
jakieś zwierzę płynące z wysiłkiem łamało przed sobą lód Strach! Dyszenie jest potężne. Takiego nie można się spodziewać po żadnym ze znanych
mi zwierzą Tak dyszeć mógłby chyba tylko
zgoniony na śmierć hipopotam. Albo nosorożec.... Świszczący, chrapliwy oddech z rozrywanych zmęczeniem płuc.
Spotęgowany ciszą i mroki nocy trzask łamanego
lodu, ciem pość i mgła. |
|
Płynie
prosto na mnie. Strach I coś jak żal. Wejść w jezioro i pomóc w tych zmaganiach.
Strach, że ten świszczący oddech zacznie bulgotać lodowatą wodą i ustanie
chrzęst łamanego lodu. Musi być blisko! Chyba już sięga nogami dna Jest wyraźnie śmiertelnie
zmęczony bo nie przyspiesza. Strach W mroku i mgle nic nie widzę ale niemal czuję
ten jego oddech. Wskakuję na dno odwróconej lodzi - bezpieczniej. Kilka
metrów ode mnie gęściejszy od mgły i mroku wielki kształt. I ciągle ten
straszny, świszczący oddech. Już na brzegu! Dysząc chrapliwie, powoli,
przystając wspina się na stromiznę. Odchodzi roztapiając się we mgle... Łoś?
Wielki jeleń? Potężny dzik?" |
|
A może
to Smętek ? Bo gdzie indziej Roman opisał taką przygodę: Jak rano szedłem po wodę, to pokazał mi
się Kłobuk. Miał postać kaczki krzyżówki ze złamanym skrzydłem. Nawet przez
chwile dałem się na to nabrać. Złapię - pomyślałem - i będzie na pieczeń. Dobrze,
że mi się na myśl o skubaniu odechciało. To by dopiero mogło być
nieszczęście. Niemniej najwidoczniej nie ma lęków samotności, bo sporą
część sezonów zimowych z dużym samozaparciem i przeważnie sam spędzał w
Jurze. |
|
|
Zimą, szczególnie w
okresie świąt Bożego Narodzenia, ale także przy innych okazjach, jak dłuższe
weekendy, sprzyjające warunki albo zwyczajna fantazja mołojecka, ściągają
gospodarze do Jury w szerszym gronie: 5-20 osób. Z biegiem lat jednak
fantazja dopisuje coraz rzadziej, za to coraz częściej nie składają się jakoś
wyjazdy świąteczne. I to pomimo starań Starszego Rezydenta - "Hazaya",
który już oświetlenie z akumulatorów
zainstalował, telewizor mógł za przyzwoleniem żony, o czyli
"Dudzicki" (Teresy Dudzic -
przyp. red.) udostępnić i kominek
usprawnił tak dalece, że czasem nawet nie dymi. Notuje to tak: |
Księżyc
w pełni, dobre żarcie, wódka świetna, sauna
sprawna, piwnica pełna węgla i kartofli i dobra najczęściej pogoda. A
wieczorem przy kominku, ci z reumatyzmem i ci bez - grzeją kolana. To można
powiedzieć wspaniały zakątek na tej ziemi. |
|
Z czasem Jora Wielka się zmienia. Jacyś ludzie, podobno warszawiacy
kupili we wsi chałupy Jak się wkrótce
okazało, zyskaliśmy za sąsiada Adasia Jassera w domu zwanym "Ośrodkiem
Rakietowym", w którym pomieszkiwał "Karaś" z Elżbietą , jeden
z bardziej zagorzałych przyjaciół Polkowskich i Jury czyli znany i lubiany
warszawski aktor teatralny i filmowy Jerzy Karaszkiewicz. Potem zdobył
wymagane wówczas formalne kwalifikacje rolnicze, co umożliwiło mu zakup
chałupy w "City" czyli w samej Jorze Wielkiej i teraz sąsiaduje z
Jurą. Rzecz jasna odwiedzali go koledzy po artystycznym fachu, którzy
najczęściej przy takiej okazji zawadzali też o Jurę. |
|
Tym
razem dosyć liczna ekipa: "Radeberger" z Joasią, "Karaś'; dawno
nie widziany Wituś Dębicki i Jurek Bończak trafili z pogodą w dziesiątkę. Słońce,
mały mrozik i oślepiająco biały śnieg. Ale droga z Jory do Jury zawalona
zaspami tak, że nie sposób się przedrzeć, Aż tu patrzeć jedzie traktor z pługiem. Wituś wylewnie oferuje
traktorzyście setkę; a on nic. Jakby nie widział. Dopiero jak zobaczył
Bończaka, to rozpromieniony zawołał: "Dla Pana wszystko!" i ruszył
na zaspy. Jak się okazało, rozpoznał go z "Nikodema Dyzmy'; który
akurat szedł w telewizji. No i chociaż raz mieliśmy drogę przejezdną , aż na
sam dziedziniec. Co to może
prawdziwa sztuka pod strzechą! |
|
Tej wiosny flotylla jurajska powiększyła
się o finna "Old Man", uczestnika dawnych przewag
"Hazaya", z domu - Czesława Zająca. Było nie było - kilkakrotnego
Akademickiego Mistrza Polski w klasie Finn w latach 1956 - 70, także mistrza
Warszawy w tej klasie, wieloletniego członka kadry narodowej i reprezentanta
kraju w Międzynarodowych Regatach o Złoty Puchar Finna, tj. w mistrzostwach
świata. Także trenera żeglarstwa regatowego i uczestnika pierwszej po wojnie,
polskiej wyprawy oceanicznej na s/y "Joseph Conrad". |
|
A Jola o
nim tak pisze: Finista, krótkofalowiec,
konstruktor-kombinator, na którego również żona wola "Hazay". Podobno jak się żenił z "Dudzicką"
wszystkie dziewczyny na przystani i
w akademiku na Barskiej płakały. Ale udało się jak zwykle tylko Teresie.
Hazay jest najgłówniejszym rezydentem Jury. Mieszka tu przeważnie sześć miesięcy
w roku, albo i dłużej, z Teresą i kolejną już jamniczką Makumbą. Kochają go
wszyscy, a najbardziej dzieci i psy. Jest najbardziej
zajętym w Jurze człowiekiem. Codziennie obrabia warzywnik, wystawia baterie słoneczne, obsługuje dwa wiatraki
(jeden prądotwórczy, a drugi dla ozdoby) rozmawia przez radio z przyjacielem
"radiotą". Konradem i nawiązuje inne łączności ze światem. Poza
tym musi się wykąpać w jeziorze, odbyć popołudniową drzemkę i napić z nami
piwa. Grywa na gitarze i pięknie śpiewa. Jego popisowy numer to "Podolanka';
która otruła brata zupą z
zielonego węża ugotowaną w czarnym
garnku. Wtórujemy Hazayowi w tej
strasznej balladzie przez niezliczone zwrotki i nasze glosy niosą się po
wodach jeziora Tarty. |
|
Pojawienie się nowego finna "Old Mana" było kolejnym impulsem, pod wpływem którego Roman rozpoczął budowę pomostu do cumowania jachtów. W miarę zbliżania się lata robota szła jednak coraz wolniej i wolniej, gości przybywało, a babcię nadal - co jakiś czas - trzeba było lokować w szpitalu. |
|
|
Gdzieś w połowie sierpnia Polkowscy
przyjechali do Jury po południu. Padał deszcz, a pod jabłonką, na trawie
ktoś leżał. Wydawało się, że to może spity sąsiad Niklas. Okazało się jednak,
że nie. Była to babcia Hedwiga Kraschewski, którą wyrzucili ze szpitala.
Przywieźli ,ją do wsi i oddali sołtysowi, ten zaś co prędzej odtransportował
starowinę do pustego domu i zostawił na łasce losu. Trzeba było
nieprzytomną przenieść do jej pokoju. Przy tej okazji Jola i Anka
prześcieliły łóżko i zrobiły trochę porządku, bo strasznie śmierdziało.
Podczas mycia i przebierania w czystą bieliznę była bezwładna i milczała, a
przy karmieniu usnęła. Całą niedzielę spała. Zaniepokojeni tym snem poszli
do niej. Miała szybki głośny oddech. Roman powiedział, że to agonia. O
czwartej rano Jolka słyszała jeszcze rzężenie. O piątej obudziła Romka i znów
poszli do babci. Już nie żyła. Za radą naczelnika gminy Grabowskiego, nie
wspominając o śmierci wezwali pogotowie. Lekarz stwierdził zejście, ale aktu
zgonu nie wystawił, bo go przy tym nie było. Zwolnienia z pracy Jolce też
nie dał, bo nie była ze zmarłą spokrewniona. Po akt zgonu trzeba było jechać do Mikołajek. Oblężona przez tłum
pacjentów lekarka powinna była pojechać do nieboszczki. Ale ani chęci, ani
czasu. W dodatku za pierwszym razem wystawiła ten akt na niewłaściwym druku
i trzeba było zdobywać jej gabinet po raz drugi. Oczywiście nie bez awantur.
W radzie narodowej był nieoceniony Grabowski, więc miejsce na cmentarzu w
Mikołajkach załatwił od ręki. Pozostało zakupić trumnę i wynająć karawan. To
już w Mrągowie. |
|
Jola i Anka, na które spadły wszystkie kłopoty związane ze śmiercią babci wracały do Jury w burzy która rozpętała się przed wieczorem. W drodze do domu, wstępowały do bardziej zaprzyjaźnionych sąsiadów we wsi, żeby kogoś namówić na pomoc w przygotowaniu pogrzebu no i na wzięcie w nim udziału. Same były już na tzw. ostatnich nogach. Tylko Jagoda Cybulska z matką obiecały przyjść po pracy, a Kijek przypomniał o konieczności sprowadzenia pastora. |
|
W domu Zbyszek rysował klepsydrę, a dziewczyny po wypiciu
trzech szybkich dla kurażu, chcąc, nie chcąc wzięły się do roboty Trzeba było
znaleźć jakieś ubranie do trumny, posprzątać, a o czwartej wywiesić we wsi
klepsydrę i przywieźć wolontariuszki Cybulskie. |
|
Zbyszek, który znieczulał się od rana, teraz rzygał jak kot. Zaraz po wejściu do babci pokoju obie Cybulskie przyłączyły się do niego. Tak więc pomocy z wolontariuszek nie było żadnej i Jola z Anką, znów we dwie myły i ostatecznie ubierały lecącą przez ręce, bezwładną nieboszczkę. I do śmierci będą pamiętać jej niedużą, białą głowę, która im ciągle gdzieś się zapodziewała, spadała i gubiła. |
|
Noc
była ciężka, (bo Zbyszek rozrabia), a spali wszyscy w jednym pokoju. Na
wyprowadzenie zwłok, poza dziećmi Niklasów; ze wsi nie przyszła ani jedna
osoba. Nad grobem stała więc tylko nasza wymięta gromadka w nieświeżych
dżinsach i pastor Z rozdanych przez niego śpiewników i pod jego przewodem
śpiewaliśmy niemieckie psalmy, z których większość obecnych nie znała ani
słów, ani melodii. |
|
Mimo największej staranności uczestnicy
ostatnich chwil babci Hedwigi na tym padole musieli nie dopełnić jakiegoś
pośmiertnego oczekiwania nieboszczki, bo ,jak się okazało - babcia
wyprowadziła się z Jury nie do końca. W każdym razie bywa, że nawet przy największym zagęszczeniu gości i przy
dobrej pogodzie, można usłyszeć jak postukując swoim kosturkiem w podłogę
krąży po strychu, pokojach, sieniach i schodach. Zaś w noce burzliwe z
trzaskiem otwiera lub zamyka okna, drzwi i okiennice. Jak za życia. Toteż
dzieci i przygodni mieszkańcy którym wypadnie noc spędzić w Jurze, za
wszelką cenę starają się bezpiecznie zasnąć przed północą. |
|
Natomiast w huczne noce
licznych i gwarnych uroczystości, ,jak urodziny imieniny jubileusze i rocznice,
święta kościelne, a nawet państwowe, także równie solennie obchodzonych
powitań, rozstań i wszelkich innych okazji babcia Kraschewski - też jak za
życia - nie pokazuje się nigdy. |
|
|
|